Rozdział 1
,,Człowieka można zniszczyć,
ale nie pokonać. ”
E. Hemingway
Często używałam przysłowia -
mogło być gorzej, ale w pewnym momencie nawet to straciło sens. Może zacznę od
początku.
Nazywam się Grace Smith. Jestem mieszkanką dziewiątego dystryktu, który zajmuję się głównie produkcją mąki. Mieszkańcy pracują, albo na polu, w sadach, albo w fabrykach gdzie obrabia się ziarno. Dystrykt dziewiąty jest mały i izoluje się od pozostałych, zwłaszcza od Kapitolu. Nie jesteśmy bogaci, ale z głodu nikt tu jeszcze nie umarł. Mieszkam w małym przytulnym domku, razem z rodzicami, wujostwem i kuzynami, między dużym sadem z jabłkami i polem pszenicy. Tata i wujek pracują w fabryce, a ciocia z mamą w polu. Często po szkole opiekuję się kuzynami, kiedy nie mam żadnego innego zajęcia - dziesięcioletnim Treshem, czteroletnim Willem i dwunastoletnią Eleanor.
Przyznam, że lubię towarzystwo, choć w tych czasach nie powinnam, przyzwyczajać się do kogokolwiek. Wychowałam się z kilkoma dzieciakami z sąsiedztwa. Z Ruth, Amy i Bobbym znam się od bardzo dawna. Chucka poznałam w czasie pracy, w sadzie u jego rodziny, a Madge dorabia czasem, jako opiekunka i kilka razy pilnowała Willa. Ruth to wysoka, drobna dziewczyna o czarnych, prostych, zawsze związanych w warkocz włosach, jasnej cerze i błękitnych, migdałowych oczach. Ma kilka pieprzyków na twarzy, co tylko dodaje jej uroku, łącznie z prostym nosem i długimi rzęsami. Amy jest przeciwieństwem Ruth, to niska, opalona od pracy w polu, krzepka szatynka z zielonymi oczami, ciemnymi brwiami i piegami na ramionach. Jest osobą dzielną, która rzadko okazuje uczucia. Madge to spokojna i rozważna dziewczyna średniego wzrostu, z brązowymi oczami i kręconymi brązowymi włosami, które zawsze spina w kok. Chuck to chłopak o ciemnej karnacji, jest wysoki, umięśniony, zawsze spokojny i rozważny. Czasem denerwuje mnie jego opanowanie, ale przydaje się w takich chwilach, jak dziś. Bobby kocha muzykę, świetnie śpiewa i gra na gitarze, choć to chyba na jego uśmiech większość dziewczyn reaguję, szybszym biciem serca. Znam go długo, ale to skryty chłopak. Uwielbiam tych ludzi i każdą chwilę spędzaną z nimi. Dzięki nim jestem sobą, pomogli mi wykształcić charakter. Nigdy tego nie doceniałam, po prostu nie umiałam zrozumieć, jak moje życie wiele znaczy dla innych. Byłam egoistką, choć może nie do końca. Zawsze czułam, że muszę coś zrobić w życiu, że mam jakiś cel, przeznaczenie. Teraz rozumiałam, że to zależy od mojego wyboru, to ja miałam wybrać. A wszystko zaczęło się tak zwyczajnie.
Nazywam się Grace Smith. Jestem mieszkanką dziewiątego dystryktu, który zajmuję się głównie produkcją mąki. Mieszkańcy pracują, albo na polu, w sadach, albo w fabrykach gdzie obrabia się ziarno. Dystrykt dziewiąty jest mały i izoluje się od pozostałych, zwłaszcza od Kapitolu. Nie jesteśmy bogaci, ale z głodu nikt tu jeszcze nie umarł. Mieszkam w małym przytulnym domku, razem z rodzicami, wujostwem i kuzynami, między dużym sadem z jabłkami i polem pszenicy. Tata i wujek pracują w fabryce, a ciocia z mamą w polu. Często po szkole opiekuję się kuzynami, kiedy nie mam żadnego innego zajęcia - dziesięcioletnim Treshem, czteroletnim Willem i dwunastoletnią Eleanor.
Przyznam, że lubię towarzystwo, choć w tych czasach nie powinnam, przyzwyczajać się do kogokolwiek. Wychowałam się z kilkoma dzieciakami z sąsiedztwa. Z Ruth, Amy i Bobbym znam się od bardzo dawna. Chucka poznałam w czasie pracy, w sadzie u jego rodziny, a Madge dorabia czasem, jako opiekunka i kilka razy pilnowała Willa. Ruth to wysoka, drobna dziewczyna o czarnych, prostych, zawsze związanych w warkocz włosach, jasnej cerze i błękitnych, migdałowych oczach. Ma kilka pieprzyków na twarzy, co tylko dodaje jej uroku, łącznie z prostym nosem i długimi rzęsami. Amy jest przeciwieństwem Ruth, to niska, opalona od pracy w polu, krzepka szatynka z zielonymi oczami, ciemnymi brwiami i piegami na ramionach. Jest osobą dzielną, która rzadko okazuje uczucia. Madge to spokojna i rozważna dziewczyna średniego wzrostu, z brązowymi oczami i kręconymi brązowymi włosami, które zawsze spina w kok. Chuck to chłopak o ciemnej karnacji, jest wysoki, umięśniony, zawsze spokojny i rozważny. Czasem denerwuje mnie jego opanowanie, ale przydaje się w takich chwilach, jak dziś. Bobby kocha muzykę, świetnie śpiewa i gra na gitarze, choć to chyba na jego uśmiech większość dziewczyn reaguję, szybszym biciem serca. Znam go długo, ale to skryty chłopak. Uwielbiam tych ludzi i każdą chwilę spędzaną z nimi. Dzięki nim jestem sobą, pomogli mi wykształcić charakter. Nigdy tego nie doceniałam, po prostu nie umiałam zrozumieć, jak moje życie wiele znaczy dla innych. Byłam egoistką, choć może nie do końca. Zawsze czułam, że muszę coś zrobić w życiu, że mam jakiś cel, przeznaczenie. Teraz rozumiałam, że to zależy od mojego wyboru, to ja miałam wybrać. A wszystko zaczęło się tak zwyczajnie.
Wstałam wczesnym rankiem, leniwie
zwlekłam się z mojego niewielkiego łóżka, które stało w moim pokoju. Pomieszczenie
było małe, choć wolę określenie przytulne, z beżowymi ścianami, drewnianą
podłogą, łóżkiem i małą szafą z ubraniami. Od razu poszłam do małej łazienki -
umyłam twarz i przez kilka minut bezmyślnie patrzyłam się w lustro. Chciało mi
się płakać, żadna ze mnie optymistka, ale nie tak powinno zaczynać się dzień.
Mrugnęłam odruchowo, a kilka słonych łez spłynęło mi po policzkach. Dlaczego
płaczę?
Odpowiedź jest prosta, dziś są Dożynki. Dzień, w którym losuje się nazwiska dwóch osób, chłopca i dziewczyny w wieku od dwunastu do osiemnastu lat. Osoby, które zostaną wylosowane lub się zgłoszą, będą walczyć na arenie w tak zwanych Głodowych Igrzyskach. Dwadzieścia cztery osoby, głównie dzieci, które zwykle nie mają nawet doświadczenia w walce, po dwójce z dwunastu dystryktów, będą walczyć na śmierć i życie. To chore, nie umiem tego zrozumieć, ale nikt nie protestuje. Ludzie się boją, Kapitolu, prezydenta Snowa, strach ich całkiem opanował. Jak można patrzeć spokojnie na dzieci, które mordują się na arenach? Przeszedł mnie dreszcz. Wzięłam głęboki wdech, żeby się uspokoić. Wyczesałam włosy, znaczy próbowałam, bo blond kosmyki dalej niesfornie opadały mi na ramiona. Ubrałam jasnoczerwoną sukienkę, trochę już wyblakłą i czarne balerinki. Ponownie próbowałam się uspokoić.
Po kilku minutach zeszłam na dół po starych, skrzypiących, drewnianych schodach. W kuchni jest ciszej niż zwykle, nikt nie opowiada żartów, nikt się nie śmieję. To właśnie robią Dożynki z ludźmi, każdy boi się o swoje życie i członków rodziny. Moja mama Margaret nieruchomo siedzi na krześle i spogląda przez okno. Jest kobietą zmęczoną pracą, chudą o wystających kościach policzkowych i włosach w kolorze pszenicy. Ciocia Agnes, kobieta o delikatnej urodzie, karmi Willa. Malec to brzdąc z czupryną brązowych loczków. Wyrośnie na niezłego przystojniaka. Staram się być dziś silna, albo chociaż udawać.
Odpowiedź jest prosta, dziś są Dożynki. Dzień, w którym losuje się nazwiska dwóch osób, chłopca i dziewczyny w wieku od dwunastu do osiemnastu lat. Osoby, które zostaną wylosowane lub się zgłoszą, będą walczyć na arenie w tak zwanych Głodowych Igrzyskach. Dwadzieścia cztery osoby, głównie dzieci, które zwykle nie mają nawet doświadczenia w walce, po dwójce z dwunastu dystryktów, będą walczyć na śmierć i życie. To chore, nie umiem tego zrozumieć, ale nikt nie protestuje. Ludzie się boją, Kapitolu, prezydenta Snowa, strach ich całkiem opanował. Jak można patrzeć spokojnie na dzieci, które mordują się na arenach? Przeszedł mnie dreszcz. Wzięłam głęboki wdech, żeby się uspokoić. Wyczesałam włosy, znaczy próbowałam, bo blond kosmyki dalej niesfornie opadały mi na ramiona. Ubrałam jasnoczerwoną sukienkę, trochę już wyblakłą i czarne balerinki. Ponownie próbowałam się uspokoić.
Po kilku minutach zeszłam na dół po starych, skrzypiących, drewnianych schodach. W kuchni jest ciszej niż zwykle, nikt nie opowiada żartów, nikt się nie śmieję. To właśnie robią Dożynki z ludźmi, każdy boi się o swoje życie i członków rodziny. Moja mama Margaret nieruchomo siedzi na krześle i spogląda przez okno. Jest kobietą zmęczoną pracą, chudą o wystających kościach policzkowych i włosach w kolorze pszenicy. Ciocia Agnes, kobieta o delikatnej urodzie, karmi Willa. Malec to brzdąc z czupryną brązowych loczków. Wyrośnie na niezłego przystojniaka. Staram się być dziś silna, albo chociaż udawać.
- Cześć, kochana rodzinko -
wpadam do kuchni z uśmiechem, podchodzę to malucha i całuje go w czoło. Will śmieję
się i wypina na mnie język. Zaczynam gilgotać go po szyi, na co on reaguje jeszcze
głośniejszym śmiechem. Mały jest promykiem nadziei w takie dni.
- Gacee ... Gaceee - próbuje
wymówić moje imię, zawsze miał z nim problem.
- Prawię. Jeszcze trochę, a
nauczę cię kilku wierszy – mówię, robiąc głupie miny w kierunku dziecka. Ciocia
ukradkiem się uśmiecha. Wiem, o co muszę zapytać.
- Gdzie Eleanor? – martwię
się o moją młodszą kuzynkę. Skończyła niedawno dwanaście lat, czyli wiek, od
którego musi brać udział w Dożynkach. To jej pierwsze dożynki, znam ten strach.
On nigdy nie mija, za każdym razem myślisz, że to twoje imię będzie na
wyciągniętym losie.
- W pokoju – odpowiada, nie
patrząc na mnie. Odruchowo wstaję i idę we wskazanym kierunku. Otwieram
drewniane drzwi i wchodzę do małego pokoiku, o szaroniebieskich ścianach i
drewnianej podłodze. Dziewczynka siedzi na łóżku, z twarzą schowaną w dłoniach.
Czuję ukłucie w klatce piersiowej.
- Ej, mała, nie płacz. To
twoje pierwsze Dożynki, na pewno cię nie wybiorą - próbuję ją przekonać,
choć to prawda. Szansa na jej wylosowanie jest bardzo mała.
- A jeśliii ... - łka. Patrzy
na mnie, a ja nie wiem co zrobić, jak pocieszyć. Gdybym mogła zabrałam ją i wszystkich moich bliskich daleko od tego wszystkiego.
Głaszczę ją po głowie, jak kiedyś.
- Zrobię wszystko. Wszytko
rozumiesz? Nie pozwolę, że coś ci się stało - każde ze słów wypowiadam powoli,
staram się zabrzmieć pewnie. Eleanor przytula się do mnie, ciągle delikatnie
drży, ale uspokaja się powoli.
Posiłek jedliśmy w ciszy.
Dołączył do nas Tresh, mój drugi kuzyn, chuderlawy brunet o czekoladowych
oczach. Dziś wydaję się bardziej małomówny, niż zwykle. Martwi się o nas, sam
jest jeszcze za młody na losowanie. W między czasie przyszli tata z wujkiem. Na
śniadanie zjadłam dwie kromki chleba z pomidorem, bo więcej nie mogłam
przełknąć. Przy stole panowała cisza, czułam, że coś się dziś wydarzy, że będzie
inaczej niż zwykle.
Kilka minut potem szłam już za
rękę z Eleanor. Naszym kierunkiem był Wielki Plac. Nic nie mówiłyśmy, bo słowa
nie miały sensu. Kiedy wreszcie dotarłyśmy, rozdzieliłam się z nią, a Eleanor
świetnie wiedziała, co ma robić. Pójść do stanowiska - oddać krople krwi, a
potem do swojej grupy wiekowej. Po chwili stałam wśród innych dziewczyn
w moim wieku. Z daleka widziałam kuzynkę. Rozmawiała z jakąś niską brunetką.
Wzięłam głęboki oddech. Doszły do mnie Ruth i Amy. Ubrane w jasnoniebieskie
sukienki podobnego kroju. Uściskałyśmy się na powitanie.
- Boje się - powiedziała
szeptem Ruth. Dłonie trzęsły jej się ze zdenerwowania.
- Uspokój się. Będzie dobrze
- stanowczo mówi Amy. Też chciałabym tak myśleć, ale jestem pesymistką, a może
realistką. Nie ważne, czy wybiorą kogoś, kogo znam, czy całkiem obcą osobę.
Dwie, całkiem niewinne osoby zostaną skazane na śmierć, którą będzie oglądał
każdy. Patrzę na małą scenę, ustawioną na środku placu, na środku stoi wysoka
kobieta - Debra McDolall obrzuca nas uśmiechem, a jej wybielane zęby wręcz
błyszczą. Poprawia sobie długie, nienaturalnie brązowe włosy z mnóstwem
koralików. Kobieta siada na srebrny fotelu, a do mikrofonu podchodzi burmistrz
Stan Berrth. Chudy i wysoki mężczyzna o bladej, zmęczonej życiem twarzy, ubrany
w wyblakły garnitur. Wygłasza przemówienie, ale nikt go nie słucha. Wszyscy za
bardzo skupiają się na tym, co zaraz się stanie i swoich myślach. Potem Debra,
która pewnie ledwo oddycha w swoim krwistoczerwonym, lateksowym kostiumie, mówi
trochę słów otuchy, że dla nas to zaszczyt i w ogóle. Ludzie z Kapitolu mają
wyprane mózgi, nie widzą nic złego w posyłaniu innych na śmierć. Kobieta wolnym
krokiem zbliża się do puli z nazwiskami. Serce mi staje, a ręce zaczynają się
pocić, choć to nie mój pierwszy raz. W myślach powtarzam jak mantrę; tylko nie ja, nie ja, tylko nie ja.
Debra zanurza dłoń w szklanej kuli wypełnionej karteczkami i wyciąga jedną.
Czuję, że Ruth ściska mnie za rękę. Debra z gracją podchodzi do mikrofonu.
Wielka chwila, to już, to teraz.
- Trybutką w 73 igrzyskach
będzie Eleanor Smith. Choć skarbie do nas - przez kilka sekund cieszę się
odruchowo, że to nie mnie wyczytano. Po chwili dociera do mnie jednak, że moja
mała kuzynka, z tymi swoimi blond włoskami i różową sukienką, będzie walczyć na
śmierć i życie. Szukam jej wzrokiem, widzę łzy spływające po bladych policzkach.
Ściska mnie w żołądku, nie wytrzymuję i odwracam wzrok. Patrzę na twarze
przyjaciółek, są przerażone. Eleanor idzie obok Strażnika Pokoju, zmierzają w
kierunku Debry, która odgarnia kosmyk brązowych włosów z twarzy. Nie widzę
nikogo z rodziny, oni nic nie mogą zrobić. Wiem, że ciocia patrzy, jak jej
jedyna córka została właśnie skazana na śmierć. Silne, wysportowane
siedemnastolatki stoją za mną. Odwracam się do nich i próbuję wziąć w garść.
- Zgłoście się za nią! To
jeszcze dziecko! - proszę. Większość nie patrzy na mnie, one też się boją, choć
mają większe szanse od niej. Kilka wręcz naśmiewa się z mojej prośby. Panikuję, nie wiem, co robię.
- Pierdolcie się! – krzyczę,
ale to nic nie zmieni, nikt nie zgłosi się za nią. Dodaję, błagalnie rozglądaj
się wokół - Przecież to jeszcze dziecko!
W oczach Ruth widzę
współczucie i bezsilność, chciała by pomóc, ale nie może. Dziewczyna kładzie mi
dłoń na ramię. Opuszczam wzrok, może jest jakaś szansa? Muszę ją uratować, ja
... Ja jej to obiecałam. Ta myśl wypełnia moje sparaliżowane strachem ciało. Musze ją uratować. Spoglądam ostatni raz
na przyjaciółki, kiedy nasze spojrzenia spotykają się, one wiedzą już, co chcę
zrobić. Ruth zaczyna płakać, a Amy łapie mnie i trzyma w objęciu, zakrywając
moje usta. Gryzę ją w dłoń, dziewczyna jęczy i odsuwa się. Zaczynam biec w
kierunku sceny. Co ja robię do cholery?
Nie zastanawiam się, na to będzie czas później.
- Ja! Zgłaszam się! Chcę być
trybutem! - wrzeszczę, aż boli mnie gardło. Eleanor przytula się do mnie
plącząc i prosząc, żebym poszła, po sekundzie odciągają ją. Zostaję wprowadzona
na scenę, ale nie czuję nóg. Wszyscy wpatrują się we mnie, jestem ochotniczką.
Osoby, które mnie znają płaczą, kręcą ze smutkiem głową, inne patrzą na mnie, jak na idiotkę, ale większość po prostu współczuję mi i mojej rodzinie. Mam ochotę płakać, ale wiem, że nie mogę, nie teraz, wszystko jest nagrywane. Nie okaże słabości, nie dam im satysfakcji. Debra przykłada mi mikrofon do twarzy, nienaturalnie szeroko się uśmiecha, nie rozumiem, czy naprawdę jej to nie poruszyło?
Osoby, które mnie znają płaczą, kręcą ze smutkiem głową, inne patrzą na mnie, jak na idiotkę, ale większość po prostu współczuję mi i mojej rodzinie. Mam ochotę płakać, ale wiem, że nie mogę, nie teraz, wszystko jest nagrywane. Nie okaże słabości, nie dam im satysfakcji. Debra przykłada mi mikrofon do twarzy, nienaturalnie szeroko się uśmiecha, nie rozumiem, czy naprawdę jej to nie poruszyło?
- Jak się nazywasz? - pyta
piskliwie. Próbuję skupić myśli, kim
jestem?
- Grace Smith - odpowiadam
hamując łzy. Wszystko powoli zaczyna do mnie dochodzić, przed kilkoma minutami
byłam zwykłą dziewczyną, a teraz jestem
trybutem. Nie słyszę Debry, tłumu, nie słyszę nic. Krew szumi w głowie. Skupiam
się dopiero, gdy kobieta wyczytuję, kim będzie drugi przedstawiciel Dziewiątki.
- A teraz kolej na naszego,
dzielnego trybuta. W tym roku będzie nim Chuck Waheen - mówi. Szum znów
powraca razem z ukłucie w klatce piersiowej. Mój przyjaciel ma walczyć,
przeciwko mnie i dwudziestu dwóm pozostałym. Los ma chore poczucie humoru. Chuck wchodzi na scenę, a jego brązowe włosy powiewają na wietrze. Teraz wyraźnie
słyszę płacz Ruth. Dziewczyna jest w nim zakochana, ale nie miała okazji mu tego
powiedzieć, teraz jest za późno. Debra każe nam podać sobie ręce. Jego dłoń
jest ciepła, a moja zimna i spocona, on jest spokojny i opanowany, ja się trzęsę.
Chuck zauważa moje zdenerwowanie i delikatnie się uśmiecha. Pieprzony los. Po
chwili zabiera swoją dłoń. Debra życzy nam szczęścia, jak ja nienawidzę tej cholernej
formuły „i niech los wam sprzyja”.
Gówno prawda, jak ma nam sprzyjać? Przecież idziemy na śmierć, prawdopodobnie
bolesną.
Ludzie zaczynają się rozchodzić do domów, są spokojniejsi, na ich twarzach widać ulgę. Jakaś część mnie cieszy się z tego powodu. Teraz zabiorą mnie do Pałacu Sprawiedliwości, gdzie będę mogła pożegnać się z bliskimi.
Już nie powstrzymuję łez.
Ludzie zaczynają się rozchodzić do domów, są spokojniejsi, na ich twarzach widać ulgę. Jakaś część mnie cieszy się z tego powodu. Teraz zabiorą mnie do Pałacu Sprawiedliwości, gdzie będę mogła pożegnać się z bliskimi.
Już nie powstrzymuję łez.
To ja skomentuję pierwsza. Na początku dziękuję za miłe komentarz pod moimi wypocinami, bardzo mi miło ;) A teraz przejdę do tego tekstu. To FF jest jednym z najlepszych, jakie czytałam (a przynajmniej tak się zapowiada). Styl masz świetny, co do tego nie ma wątpliwości. Poza tym na twoją korzyść przemawia charakter głównej bohaterki. Kiedy przeczytałam, że wybrano Eleanor, trochę się zmartwiłam. Było pewne, że Grace się za nią zgłosi, co czyniłoby ją podobną do Katniss. A ja takich podobieństw nie lubię. Na szczęście rozwiązałaś to zupełnie inaczej, bohaterka się wahała, nie była tak heroiczna. I za to ogromny plus dla ciebie. A co do błędów, to wyłapałam jeden. Dystrykt rolniczy to nie 9, ale 11. Życzę owocnej pracy i zaglądać będę ;3
OdpowiedzUsuńPodoba mi się ;) . Do komentarza wyżej: Dystrykt 10 zajmuje się ogólnie rolnictwem (sady, pola, łąki itp.), ale Dystrykt 9 zajmuje się wyłącznie zbożem, więc błąd nie jest ogromny ;)
OdpowiedzUsuńbardzo mi się podoba. świetnie się czyta, tak lekko. masz bardzo wielki talent, nie każdy umie tak pisać (nie ja ;c). zapowiada się ciekawie. lecę czytać dalej. < 3 weny. ♥
OdpowiedzUsuń