niedziela, 31 marca 2013

Rozdział 6

Rozdział 6
„Tak, coś nie do zranienia, nie do pogrzebania jest we mnie, 
coś rozsadzającego skały: nazywa się to moją wolą.”
Fryderyk Nietzsche

   Przejeżdżam palcem wskazującym po ostrzu. Sztylet to śmiertelna broń. Staram się o tym nie myśleć. Na śmierć od zawsze byłam w pewnym stopniu gotowa. Wiem, że nie można być przygotowanym na nią całkowicie. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie i kogo zabierze. Przez igrzyska każdy z nas otrzymał możliwość, taką wiedzę, że jeśli zostanie wylosowany to prawdopodobnie umrze. Kiedyś taka świadomość o własnej śmierci była ważna dla ludzi, teraz tak nie jest. Wszyscy chcą żyć, ale przecież ktoś musi umrzeć, by ktoś żył. Chciałabym znać mój koniec. Nie powinnam, prawda? Trzeba brać co dał los, mierzyć się z nim, choć nie mam nawet cienia szans na wygraną. Ludzie wciąż walczą, każdy z nas ma nadzieję. Ona żyję w człowieku, ponieważ jest niezaprzeczalnym przeciwieństwem pamięci. Daję nam siłę, choć może po prostu złudne kłamstwo. Nie wiem, bierzemy co daję nam los i staramy się jakoś przeżyć.

Biorę zamach i wybijam sztylet w kukłę.  Uderzam coraz mocniej, choć nie mam bladego pojęcia, co robię.
Instruktorzy atakują mnie. Czuję ucisk w żołądku. Bolą mnie mięśnie, czuję pot na szyi i czole. Nie lubię się pocić, to nie przyjemne. Próbuję się bronić, czuję w sobie dziwną siłę, to chyba wola przetrwania. Omijam ręce strażnika, kiedy zamachuję się na mnie z ostrzem. Czuję ból w udzie, jeden z nich mnie uderzył. Biegnę i schylam się w ostatniej chwili przed ciosem. Znów ruszam ku kukłom i wbijam sztylet prosto w gardło jednej z nich.
Instruktor staję i uśmiecha się słabo.
- Nieźle ci idzie walka wręcz. Dobra mała, poćwicz teraz znajomość roślin.
- Dziękuję - uśmiecham się, poprawiam grzywkę i kieruję się w stronę stanowiska, o którym mówił Samuel.

- Dobrze sobie radzisz, Grace - Chuck stoi oparty o ścianę. Podnoszę wzrok znad pułapki na małe zwierzęta. Od godziny to ćwiczę, może chociaż nie umrę z głodu.
- Cześć - odpowiadam i zaczynam masować zbolałe dłonie. Wszystko mnie boli, od palców stóp po głowę. Mam dość, niektórzy trybuci poszli już na ciepłą kąpiel, ale ja i kilkoro innych, w tym Chuck zostaliśmy. Powód jest prosty, muszę nauczyć się jak najwięcej. Może się przemęczam, ale nie mam wyjścia. Chcę nie mieć sobie za złe, że olałam treningi. Nie wyjdę, póki instruktorzy mnie nie wygonią.
- Ładnie walczysz sztyletami czy nożami - to najdziwniejszy komplement, jaki słyszałam w swoim życiu. Pewnie dla dziewczyn z dwójki i jedynki to norma.
- Może i tak, ale myślisz, że będę w stanie walczyć z kimś. Kukły to inna sprawa, to tylko rzeczy - mówię i ciężko wzdycham. Chłopak siada obok mnie na zimnej posadzce, podkula kolana pod brodę i patrzy przed siebie.
- Dasz radę - mówi, a ja uśmiecham się sarkastycznie.
- Jasne.
- Zrozum Grace, ty tego nie widzisz, ale... -  przerywa i wpatruje się we mnie. 
- Dokończ - proszę.
- Masz taką życiową energię, mała - zaczynam się cicho śmiać. Wstaję i kilka razy się przeciągam.
- Idziemy już? - pyta mnie, a ja kiwam głową przecząco.
- Znaczy, jak chcesz to idź. Ja porozpalam trochę ognisk - przechodzę do stanowiska. Głupie gadanie, które daję mi cichą nadzieję. Przecież nikt mi nie pomoże, tylko dlatego, że mam ładne oczy.

Jack podchodzi do mnie pewnym krokiem. Poprawia trochę zbyt długie, jak na strażnika ciemne włosy.
- Mała, musisz się przespać - głaszcze mnie delikatnie po głowie, wręcz czule. Rozglądam się po sali i widzę jedynie trzech trybutów oprócz mnie. Jest godzina dwudziesta pierwsza i jutro znów czeka mnie trening. Nie napawa mnie to radością. Idąc do drzwi, czuję na sobie czyjeś spojrzenie. Chyba jestem zmęczona albo popadam w paranoję. 

W łóżku przekręcam się z boku na bok. Nie mogę zasnąć, a powinnam. Zegar wskazuję, że jest dwadzieścia minut po pierwszej. Wstaję powoli, bo nie zbyt wiele widzę. Nigdy nie bałam się ciemności. Nie rozumiem ludzi, którzy się jej boją, przecież w dzień też dzieją się złe rzeczy. Szuram gołymi stopami po futrzanym dywanie. Podchodzę do okna, a widok z niego jest piękny. Kapitol tętni życiem, wszędzie palą się światła, kolorowe telebimy i różne reklamy. Mrugam z trudem, po krótkiej wizycie w toalecie, znów kładę się do miękkiego łóżka i zasypiam. 

,,Krzyczę. Nigdy tak głośno nie krzyczałam. Biegnę przez ciemny las, nogi mnie bolą, małe, ostre krzaki ranią mnie, szarpią ubranie i skórę. Podnoszę ręce i próbuję się osłonić przed gałęziami, które uderzają mnie w twarz. Wszystko mnie boli. Żołądek podchodzi do gardła. Już nie mogę nawet krzyczeć, sparaliżował mnie strach. Płaczę, cały czas płaczę, jakbym nie mogła przestać. Czuję ostry ból w kostce, upadam na błotnistą ziemię. Pieczę mnie ramię, z którego krew leję się strumieniem. Urywam kawałek materiału z mojej białej bluzki i obwiązuje ranę. Na dłuższą metę, to nie pomoże. Próbuję wstać, ale ból w kostce się nasila i znów ląduje na ziemi. Recytuję wiązankę przekleństw. Drugi raz nie próbuję już wstawać. Czołgam się do najbliższego drzewa, mam trochę szczęścia i znajduję kij. Dzięki niemu jakoś się podnoszę i powoli idę dalej. Nie mam pojęcia, gdzie się znajduję. Przedzieram się przez gąszcz. Po kilkunastu minutach, ciągnących się wiecznie, wychodzę na jakąś polane. Zielona trawa pachnie rosą i deszczem. Siadam na niej, kładę swoją podpórkę obok, tak żeby była pod ręką. Możliwe, że to moja jedyna broń. W oddali słyszę śpiew ptaków i wtedy pojawia się śmierć. Nie widzę twarzy trybuta. Słyszę tylko szybkie kroki, ciężkie buty uderzają o powierzchnie. Podnoszę się najszybciej, jak potrafię. Moja śmierć jest tylko kilka metrów przede mną. Nie ucieknę. Ta myśl boli bardziej niż ostrze, które zaraz wbije mi w skórę. Wstaję, chcę zginąć z godnością. Łapię kij i próbuję zamachnąć się na niego. Trybut łamie go w pół. Nie krzyczę, tylko pojedyncze łzy spływają po moich policzkach. Podnoszę głowę i teraz w słońcu widzę jego twarz, a raczej twarze. Widzę Chucka, mojego mentora Erick'a, tego trybuta z czwórki i jedynki, i dwójki, piątki, siódemki...Kolejne osoby przelatują mi przed oczami. Moje serce przyspiesza. Ramię strasznie boli, zaczynam krzyczeć z bólu. Trybut podnosi dłoń, trzyma w niej sztylet taki sam, jak ten którym podrzynałam kukłom gardła. Zamachuję się, a ja próbuję spojrzeć w jego oczy. Dziewczyna o niebieskich oczach uśmiecha się do mnie. Blond włosy falują jej na wietrze. Ostrze jest kilka centymetrów od mojej klatki piersiowej. Patrzę na swoją twarz, na mnie, na Grace. Grace bez zastanowienia i zawahania wbija ostrze noża w mój brzuch. Jej śmiech, mój śmiech niesie się przez polankę."

Budzę się z krzykiem, zlana potem. Nie chcę tego, to nie może tak się skończyć. Ja nie mogę...Nie mogę zabić. Nie umiałbym, prawda? Stos myśli kotłuję się w mojej głowie. Chcę płakać, krzyczeć, machać rękami i walić w podłogę, ale nie robię nic. Siedzę skulona na wielkim łóżku. Wycieram rękawem piżamy pot z czoła. Wstaję i idę do łazienki. Podchodzę do lustra i bez większego celu gapię się na swoje odbicie. Widzę przestraszoną dziewczynę, a nie morderczynie. Nie jestem zabójcą, nie byłam i nie będę. Wolę sama zginąć, bo to lepsze, prawda? 
Cholera! Ja chcę żyć, jak przeżyć igrzyska nie zabijając żadnego trybuta?  Walę pięścią w kafelki na ścianie, co oczywiście jest bezsensowne. Masuję bolące palce. Nie wiem, co mam zrobić, więc wracam do łóżka, kładę się i cudem zasypiam po upływie godziny.

Kolejny dzień nie jest dla specjalnie różny od poprzedniego. Jem rano śniadanie, słucham marudzenia Debry, porad mentora, Chuck pyta mnie czy wszystko w porządku. Idę na salę, daję z siebie wszystko; znajomość roślin, rozpalanie ognisk, zakładania i stawiania pułapek oczywiście na zwierzęta, umiem się nawet schować, choć w tym zawsze byłam dobra. Po prostu jak miałam osiem lat nałogowo grałam w chowanego. Co umiem jeszcze? Strażnik mówi, że posługiwać się nożami w walce wręcz, z bliższej odległości nawet czasem trafiam do celu. W rzucaniu oszczepem jestem tak bardzo do bani, jak tylko można być. W strzelaniu z łuku też.  Opanowałam podstawy walki wręcz i  kiedy mówię podstawy to ma na myśli celne kopanie i walenia pięściami. Po za tym póki co nie wykazałam żadnych ukrytych mega super zdolności. No cóż, mam problem. Co ja zrobię jutro, kiedy będziemy musieli coś pokazać? Marzy mi się piątka. Pięć punktów wystarczyło by. Tylko jeden mały problemik w tym idealnym planie - ja nic nie umiem! Co mam pokazać sponsorom? Mogę ustać na środku sali i się rozpłakać, to wychodzi mi najlepiej. Nie wiem i boję się.

- Erick! - krzyczę, ale nikt nie odpowiada. Stoję na drewnianej podłodze w naszym apartamencie. Stukam zniecierpliwiona w podłogę. Nie lubię czekać. Nagle pojawia się Debra, poprawia fikuśną, jaskrawozieloną perukę i gładzi materiał lśniącej, fioletowej koszuli.
- Coś się stało, złotko? - pyta przymilnie. Wzruszam tylko ramionami.
- Widziałaś Erick'a? - pytam, patrząc na jej makijaż. Nie widziałam jeszcze tyle brokatu na ludzkiej twarzy. Usta ma wręcz nim obsypane. Małe błyszczące fioletowe kryształki i ten róż na policzkach. Czy ją nie boli skóra od takiej ilości kosmetyków? Wątpię, żeby to było zdrowe.
- Dla ciebie pana Erick'a - poprawia mnie. - Rozmawia z Chuckiem, musisz zaczekać na swoją kolej - oznajmia tym swoim piszczącym głosem. Czy ona, gdy była mała połknęła piszczałkę? Wzdycham i idę do kuchni. Służąca o niebieskich oczach obrzuca mnie smutnym spojrzeniem. Szkoda, że obcięto jej język. Chciałabym z kimś porozmawiać.

Leżąc na kanapie i wpatrując się w budynki za oknem zastanawiam się, co robią moi znajomi, rodzina. Ciekawe czy Ruth i Amy widziały paradę? Czy widziały mój strój? Pewnie tak. Ciekawe co sobie pomyślały. Wciąż jestem na nie zła za Chucka, ale nie umiem teraz o tym myśleć. Nienawiść, złość jest głupia. Dlaczego ludzie wciąż do niej dążą?  
Wiem co zrobię. Coś dziwnego, może głupiego, bezsensownego, czego nikt już robi, przynajmniej  nie widziałam by ktoś to robił. Kiedyś, dawno temu, uczono mnie o tym, a teraz nie ma sensu. Ludzie się nienawidzą, nie chcą szukać dobra w sobie. Wolą być zaślepieni samotnością i goryczą. Obracam głowę, sprawdzając czy ktoś jest w pokoju oprócz mnie. Nikogo nie ma. Klękam na białym dywanie. Składam dłonie razem i patrzę w okno, mówię cicho poruszając dłonią.
- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Panie Boże dawno się do ciebie nie modliłam, prawda? Gdybyś tu był i widział to wszystko, choć teoretycznie jesteś, zrozumiałbyś, dlaczego się do ciebie modlę. Jak trwoga to do Boga. Znam to przysłowie i nie chcę być taka. Po prostu mam tylko dwie prośby, Postaraj się je spełnić, proszę. Pierwsza to... to, że chroń ich. Wszystkich tych ludzi. Moją rodzinę, przyjaciół, sąsiadów, rodziny trybutów. Chroń, dobrze? Wiem to dużo, ale dla ciebie, naszego stworzyciela chyba wcale nie tak wiele. Proszę, błagam i proszę. A druga prośba to..Daj mi siłę, dobrze? Nie chcę nic więcej, tylko wiary. Daj nadzieje i siłę - biorę kolejny głęboki oddech, oczy zaczynają mi łzawić - Słabej Grace. Jestem tylko człowiekiem. Słabym i kruchym, więc proszę cię o siłę. Nie wiem czy istniejesz, ale chcę w to wierzyć. Nie dlatego, by mieć kogo oskarżać, gdy jest źle, ale chcę mieć komu dziękować, kiedy jest dobrze. Dziękuję Boże. Za..wszystko - urywam i powoli wstaję z podłogi. Dawno tego nie robiłam. Ostatni raz chyba, gdy urodził się Will. Modliłam się by go nie wybrano w żadnych igrzyskach.

Erick przytula mnie i uśmiecha się ciepło.
- Będzie dobrze, jasne mała? - kiwam głową i zastanawiam się, dlaczego mówią na mnie mała. Może dlatego, że jestem niska.
- Wiesz, co masz robić? - pyta mnie. Czuję ucisk w żołądku, ale daję radę wycisnąć z siebie kilka słów.
- Jasne mentorze - mężczyzna znów mnie tuli. Przyjemne ciepło rozchodzi się po moim ciele. Idę sama w przez korytarz, po obu stronach na krzesłach siedzą trybuci. Wreszcie zauważam Chucka. Siedzi sztywno, głowę ma opuszczoną. Zawodowcy mierzą mnie chłodnymi spojrzeniami. Nie mam czasu się tym przejmować, bo uśmiecham się w stronę mojego przyjaciela. Siadam obok niego.
- Jak się trzymasz? - pytam go. Gdy wreszcie podnosi głowę, obrzuca mnie zdziwionym spojrzeniem.
- Dobrze, Grace. A ty? - odpowiada, a ja robię minę. Często strzelam miny.
- Niezbyt, ale wiesz co? Jakoś mnie to nie rusza. Powspominani? - proszę, poprawiając grzywkę. Wyprostowano mi włosy, oczywiście wolę mieć falę niż proste siano, ale Lear się uparł. Ubrano mnie w obcisną biała bluzkę, czarne spodnie i coś podobnego do bolerka. Chłopak obrzuca mnie zszokowanym spojrzeniem. Sama nie wiem, jak mam wytłumaczyć racjonalnie moje zachowanie. Po prostu mam dobry humor, może to dzięki modlitwie? Nie wiem, ale wiem, że kiedy wejdę na salę to, dam z siebie sto procent. Teraz chcę rozmawiać, a nie siedzieć, trzęsąc się i zmuszając się by nie płakać.
- Jasne - kiwa głową brunet.
- Pamiętasz jak poszliśmy rok temu nad jezioro - zasłaniam dłonią usta by nie wybuchnąć śmiechem. Staram się mówić cicho, ale inni trybuci i strażnicy patrzą na nas, jak na jakąś dziwną anomalię, którą może jestem. Chuck cicho chichoczę, bo świetnie pamięta nasz ,,udany wypad" na ryby. Ja wylądowałam w wodzie, Amy w błocie, Bobby grał na gitarze, Ruth śpiewała, a ja tańczyłam. Rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy dwie, i pół ryby, które cudem udało się złowić Chuckowi. Stare dobre czasy, to już nie wróci. Śmieję się cicho, kiedy Chuck przypomina mi szesnaste urodziny Amy. Znów czuję na sobie wrogie spojrzenia.

Wspominamy długo, póki dziewczyna z ósemki nie idzie na pokaz, wtedy można powiedzieć, że zaczynamy się stresować. Potem Chuck wstaję, a ja razem z nim. Całuję go w policzek na szczęście. Trybuci wciąż na nas patrzą, ale mniej wrogo może nawet przyjaźnie i smutno. Może dlatego, że zawodowcy się zmyli. Chłopak macha mi na pożegnanie i znika za metalowymi drzwiami razem ze strażnikami. Zostaje sama. Oddech mi przyspiesza, serce wali w klatce jakby chciało wyskoczyć, a będzie jeszcze gorzej. 

Stoję najpewniej, jak potrafię w tej chwili. Moje myśli nie są zbytnio optymistyczne, ale nie poddam się. Robię krok do przodu, choć moje kolana są dziwnie miękkie.
- Nazywam się Grace Smith. Pochodzę z dystryktu dziewiątego - uśmiecham się najładniej, jak umiem. Kilku mężczyzn wreszcie przenosi wzrok na mnie. Czuję ucisk w żołądku. Na platformie wysoko nad moja głową siedzą sponsorzy. Od tego czy im się spodoba zależy wiele. Biorę głęboki oddech. Dwóch mężczyzn w jaskrawych garniturach uśmiecha się do mnie. 
 Biorę do ręki maczetę i biegnę najszybciej,  jak potrafię w stronę kukieł. Kiedy wbiegam pomiędzy nie, zaczynają się poruszać. Kręci mi się w głowie. Moje ostrze przecina ich ramiona i tułowia. Padają na ziemie, już się nie ruszają. Później zmieniam broń nie patrząc na sponsorów. Biorę w dłonie sztylety. Nie mam zamiaru nimi rzucać, o nie. Wybiegają na mnie strażnicy, dokładnie trójka. Atakują mnie, najpierw jeden potem drugi i trzeci.  Moim zadaniem jest ich dźgać, nie brzmi trudno, ale proste też nie jest. Mają specjalne ochraniacze, nic im nie będzie. Jeden z nich uderza mnie w brzuch. Ignoruję ból i zamachuję się. Jestem szybsza niż jego refleks. Po chwili wbijam ostrze w jego ramie, potem w brzuch i szybkim ruchem, uchylając się przed ciosami innego mężczyzny, podcinam mu gardło. Oczywiście nie naprawdę, ale strażnik oddala się. Z drugim mam większy problem. Uderza mnie w twarz, ramię i przewraca. Upadam na podłogę z głośnym hukiem. Dwóch strażników przytrzymuję mnie. Wtedy, kiedy myślą, że się poddałam wyrywam z ich uścisku nogę i uderzam stopą w twarz bruneta. Mężczyzna jęczy. Wstaję, ale po chwili znów ląduję na ziemi. Zaczynam się rzucać, jak zwierze w klatce. Uderzam w tył głowy jednego ze strażników, zamachuję się w wbijam mu sztylet w pierś. Trzeci pozwala mi wstać, napiera na mnie i popycha na ścianę. Podchodzi i przytrzymuję mi ramiona. Ściska moją szyję. Zaczynam go kopać, sztylet wypada mi z ręki. Uderzam go całą siłą w brzuch z kolana, jeszcze raz i znowu. Wreszcie puszcza mnie. Biegnę co sił w stronę mojej jedynej broni. Rzucam się na podłogę, biorę sztylet i w ostatniej chwili wbijam go w pierś strażnika. 
Pokonałam ich, jakoś. Musiało to miejscami wyglądać komicznie. Strażnicy idą w kierunku drzwi uśmiechając się do mnie. Biorę głęboki oddech. Wreszcie spoglądam na sponsorów. Niektórzy patrzą na mnie z podziwem, są zaciekawieni, zgorszeni albo śmieją się. Mało mnie to obchodzi, jakieś punkty dostanę.
- Grace Smith dziękuję za uwagę - mówię i wychodzę pewnym siebie krokiem. 
 Ja coś zrobiłam! Jestem z siebie dumna.

Siedzę skulona na fotelu, kolana mam podciągnięte pod brodę. Przebrałam się już, w zielonej koszuli i czerwonych spodniach jest mi dużo wygodniej. Byłam zasypywana pytaniami o mój występ, ale mówiłam tylko, że poszło mi dosyć dobrze. Nie zrobiłam cudów, tylko to co kazał mentor. Chyba Chuck mu mówił, co robiłam na treningach. Zaczyna się. Wszyscy razem ze stylistami siedzimy i wpatrujemy się w wielki telewizor. Jakoś to chyba będzie. Chłopak z jedynki dostaję dziesięć punktów na dwanaście, jego towarzyszka siedem, para z dwójki po dziewięć, a ten chłopak z czwórki dziesięć, dziewczyna osiem. Popijam herbatę na uspokojenie, która kazał mi pić mentor i czekam na mój dystrykt. Wreszcie się pojawia. Chuck dostał dziewięć punktów. Jego stylistka piszczy z radości, ale on nic nie mówi. Czeka na mój wynik, tak jak wszyscy. Ja czuję paraliżujący strach. Pojawia się napis, złote błyszczące litery układające się w słowa. Obok mojego imienia, nazwiska i numeru dystryktu jest liczba. Siedem. Siódemki są szczęśliwe. Patrzę na liczbę i nie mogę uwierzyć. Słyszę pisk zdziwienia Debry.